Martyna i Krzysztof, czyli trzy dni w Bieszczadach

 

Z Lublina do Lutowisk, gdzie miało się odbyć przyjęcie Martyny i Krzysztofa jest spory kawałek, ale odkąd pojechałem samochodem do Edynburga, wszędzie zrobiło się dla mnie blisko 🙂 Na niedzielę był zaplanowany czas na uspokojenie roztańczonych nóg, a w poniedziałek ruszaliśmy na bieszczadzki plener. Hotel był pełen gości, więc noclegu poszukałem na własną rękę. Udało mi się znaleźć świetną miejscówkę w Smolniku. W Smolniku był też kościółek w którym miał odbyć się ślub. Trzy kilometry od Lutowisk. Idealnie. Jakieś było moje zdziwienie, gdy po przywitaniu z Krzyśkiem, chciałem podskoczyć po klucze od mojego pokoju. Nawigacja pokazała mi ponad 60 km. Przez góry. Bo nie wiem czy wiecie, ale w Bieszczadach są dwa Smolniki. Ja już wiem 🙂
Hotel położony tuż obok punktu widokowego robił wrażenie. Ale był jedynie tłem dla tego co tam się działo. A dziać się musiało, bo zebrała się tam grupa przyjaciół zakochanych w górach. Ludzi którzy spędzili ze sobą mnóstwo czasu, co procentowało zażyłością relacji i autentycznością emocji. Po przygotowaniach w gronie najbliższych, wesoły autokar ruszył do położonego na tonącym w trawach wzgórzu kościółka. Słońce, wiatr, zieleń, aromat łąk i szczęśliwi ludzie. Magia na każdym kroku. Ale to był dopiero początek. Bo z rzeczywistości oświetlonej letnim słońcem, przez niskie drzwi weszliśmy do drewnianego budynku, gdzie jedynym źródłem światła były dwa małe okienka wysoko pod sufitem i dwa żyrandole z jelenich rogów z prawdziwymi świecami. Półmrok, zapach drewna i świeć, sacrum. Takich ślubów się nie zapomina. 🙂 I nie tylko dlatego, że mój stres był chyba największy z tam obecnych. Ale aparat dał radę. A po wyjściu bukiety z polnych kwiatów… 🙂
Pierwszy taniec do piosenki z Króla Lwa, z teledyskiem rzucanym na ścianę i niesamowitą interakcją ze strony gości, a później szalona zabawa z widokiem na Bieszczady 🙂 Często zastanawiam się, z czego wynika dystans, tudzież jego brak. Dlaczego są osoby, które bawią się w grupie i czerpią z tego radość, ale są też takie które tańczą tylko w parach, patrząc fizycznie i emocjonalnie nie na siebie, ale gdzieś na zewnątrz. To wszystko bardzo widać na zdjęciach. Zwłaszcza na zdjęciach. A jak było tu? Fotografie nie kłamią 🙂
Do Zagrody Chryszczatej jechałem ponad dwie godziny. Bo nawigacja pokazuje czas przejazdu z maksymalną dopuszczalną prędkością, a konia z rzędem temu, kto to utrzyma na wąskich, górskich drogach, w lesie, nocą z kontrolą straży granicznej jako dodatkową atrakcją 🙂
Ale miejsce wynagrodziło mi moją pomyłkę. Klimat miejsca, przemiła obsługa, zimne piwo, pyszne żarcie i „Opowieści z Mekhańskiego pogranicza” Wegnera – niczego więcej nie potrzebowałem. A następnego dnia o świcie ruszyliśmy w trawy. I nie na połoniny, a w bardziej przystępne miejsca. Okazało się, że to nie jest zbyt proste, bo poza połoninami, z poziomu dolin, Bieszczady to trudno dostępne lasy. A wysokie trawy, tam gdzie udało się znaleźć trochę przestrzeni, były mokre po nocnym deszczu. Maje spodnie i buty można było wyżymać. Ale warto było i to bardzo. Jeśli dobrnęliście do końca opisu, brawo dla Was. A teraz zapraszam do obejrzenia kilku zdjęć z mojej bieszczadzkiej przygody którą przeżyłem dzięki Martynie i Krzysztofowi 🙂

CLOSE MENU